Edward Klempka
(Rabka)
Biografia
Klempka Edward

Edward Klempka - urodził się 6 grudnia 1926 roku w Rabce. Jego dziadek był oficerem wojska Polskiego i służył w Korpusie Ochrony Pogranicza na Ukrainie. W czasie okupacji w domu Klempków odbywały się spotkania partyzantów, mimo że mieszkali u nich dwaj austriaccy inżynierowie. Edward pracował w mleczarni. Później rodzina rozdzieliła się ze strachu przed aresztowaniami i konfidentami. Matka wyjechała do ciotki do Żywca, a ojczym uciekł do krewnego mieszkającego w Spytkowicach. Edward poniewierał się aż w końcu wstąpił do partyzantki, bo chciał walczyć o wolną Polskę, o której tyle słyszał. W oddziale został pomocnikiem kucharza, co zapewniło mu godziwe warunki życia. Pewnego razu dwóch agentów wstąpiło do ich oddziału i podjęli próbę otrucia wszystkich członków organizacji. Edward wraz z Władysławem Sowańskim, kucharzem o pseudonimie „Żyrafa”, zachowali czujność, dzięki czemu przyłapano zdrajców na gorącym uczynku i rozstrzelano.
Edward służył w czterech oddziałach partyzanckich dowodzonych przez: „Lisa”, Łosia, „Ognia” i „Groźnego”, a później „Rocha”. Jego kuzyn Mieczysław Klempka również działał w partyzantce u „Adama”, posiadał pseudonim „Kot”, brał udział w akcji uwolnienia Żydów. Jego teść był kucharzem na Krzeptówkach w Zakopanem, opowiadał jak Krzeptowski organizował przyjęcia, gdy przyjeżdżali wysocy rangom niemieccy oficerowie.
W roku 1946 Edward został aresztowany przez ubeków. Trafił do więzienia w Łowiczance, był bity 3 razy dziennie i rażony prądem. Po miesiącu został przewieziony do więzienia w Nowym Targu, gdzie kierownikiem był jego wuj Józefiak, któremu wcześniej ocalił życie. Wuj się nie odwdzięczył – Edward dostawał surowe baty. Siedział w celi z Janem Długopolskim, Skorupką i Hałgasem „Nygusem”. 20 stycznia 1947 roku sądzono ich w Krakowie na Montelupich, Edward został skazany na 11 lat więzienia. We Wronkach cele były jednoosobowe, a skazanych przebywało w nich ośmiu. W więzieniu Edward zrobił czeladniczy kurs ślusarski (na zewnątrz dorobił mistrzowski) i został na warsztacie brygadzistą. 20 stycznia 1950 roku został przedterminowo zwolniony z więzienia, ale na trzy lata odebrano mu prawa obywatelskie, nie mógł pójść do szkoły ani podjąć pracy w przedsiębiorstwie państwowym. Udało mu się znaleźć pracę w zawodzie ślusarza przy budowie mleczarni, potem pracował jako konserwator w służbie zdrowia i był przewodniczącym rady zakładowej. Do roku 1956 co dwa tygodnie musiał się meldować na UB. Potem przywrócono mu prawa obywatelskie, ale pomimo tego nie mógł kupić mieszkania, nadal był nazywany bandytą.

Relacja

Pamiętam pierwszy dzień wojny, bo nie musiałem iść do szkoły. Ojciec pracował przy budowie wiaduktu w Chabówce. 1 września poszedł do pracy, bo nikt nie przypuszczał, że akurat tego dnia zacznie się wojna. Mama przygotowała bardzo dobre pierogi ruskie ze skraweczkami. Do litrowej butelki zrobiła herbatę z sokiem i mówi:
- Idź Edziu! Zanieś ojcu obiad.
Wyszedłem na ulicę. Ludzie uciekali. Pchali wózki dziecięce, na taczkach wieźli pierzyny. Szły całe kolumny wojska z karabinami. Jechały niemieckie czołgi. Doszedłem do pracy ojca, a tu na całym odcinku nie ma nikogo. Widzę nagle sąsiada, który był stróżem.
- Panie Jaśku, gdzie jest ojciec?
- Przyjechało wojsko i dwustu ludzi zabrano samochodami ciężarowymi.
Uzbroili ich w karabiny, do kieszeni nasypali amunicji i wywieźli na Wysoką, gdzie parę dni stał front. Obrona Narodowa zniszczyła bardzo dużo czołgów niemieckich i dlatego Niemcy spalili później całą wioskę.
Do domu wracałem polnymi drogami. Po drodze zjadłem pierogi. - Ojca zabrali na front - mówię mamie po powrocie - a kiedy zaczęli strzelać wywróciłem się i pogubiłem wszystkie pierogi.
- Szkoda dziecko, ale co zrobić? Dobrze, że ty wróciłeś.
Były podstawione pociągi. Kto chciał mógł się załadować do wagonu i jechać na wschód. Wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wsiedliśmy do pociągu. Naraz pojawiły się niemieckie samoloty. Ostrzeliwały pociąg, zrzucały małe bomby.
Wróciliśmy do domu i poszliśmy na rynek. Tam dowiedzieliśmy się, że we dworze są wielkie piwnice budowane setki lat temu, kiedy do Rabki przybyli jacyś klerycy. Schowaliśmy się w tych piwnicach z rodziną Zaborowskich. Po jakimś czasie słyszymy walenie do drzwiach i krzyki po niemiecku. Otworzyliśmy drzwi. Pierwszy raz zobaczyłem żołnierza niemieckiego.
- Raus, raus, raus!
Przepędzili nas do Rabki na wielki plac. Stali tam wszyscy złapani ludzie.
- Zabieramy wszystkie dzieci do Niemiec, a starych rozstrzelamy.
Pani Zaborowska klęczała przed dowódcą trzymając go za nogi i mówiła: - Jesteśmy niewinni.
Postawili przy rzece ciężki karabin maszynowy na kołach. Na plac wjechał motocykl z przyczepą. Zaborowska podeszła i mówi: - Jesteśmy cywilami. Nic nie zawiniliśmy. Chcą nam odebrać dzieci.
Mężczyzna pogadał z Niemcami i powiedział, że nie wolno nam zrobić krzywdy. Mieliśmy się ustawić w kolejce do auta, gdzie wypisywano przepustki. Karteczki były wielości pudełka zapałek. Miały pieczątkę i podpis. Następnie z drugiego auta dostaliśmy masło, ser i marmoladę w tubach. Kazali nam iść nie oglądając się za siebie.
W drodze do domu natknęliśmy się na oddział Niemców. Było ich może dwudziestu, trzydziestu, a przed nimi młody oficer. Na czapce miał trupią główkę. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Mama bardzo płakała. Podszedł i zapytał po niemiecku: - Dlaczego płaczesz?
Wtrąciła się pani Zaborowska i mówi: - Uciekliśmy z piwnic, gdzie zostały wszystkie nasze rzeczy.
Niemiec kazał wszystkim żołnierzom położyć się na trawie i czekać, a sam poszedł z nami. Pomógł nam wszystko powyciągać. Wziął na plecy pierzynę. Wróciliśmy w miejsce, gdzie czekali żołnierze. W tym czasie na Luboniu była polska artyleria. Koło nogi Niemca, który nam pomógł, spadł szrapnel. Wyjął chusteczkę z kieszeni, wziął kawałeczek tego żelaza i mówi, że to będzie jego pamiątka po pobycie w Rabce. Zrobił zbiórkę, zasalutował i poszedł.

x

Okupacja. Wójtem został nasz krewny Bala, bardzo fajny człowiek. Do Rabki przyjeżdżały ze wschodu niemieccy żołnierze, ranni, inwalidzi. Tu były dziesiątki domów wypoczynkowych, więc tutaj odpoczywali i leczyli się. Miałem kontakty z Niemcami, dlatego że pracowałem w mleczarni Krig Molkerei. Miałem zezwolenie na rower (normalnie nie wolno było mieć roweru), dostałem z gestapo specjalne zaświadczenie, że mogę jeździć dzień i noc. Od ósmej wieczorem do szóstej rano była godzina policyjna. Pracowaliśmy w mleczarni nieraz w nocy w zależności od tego, jaka była praca. Jak się sery spuszczało, to się późno w nocy wracało.
Handlowałem z Niemcami, żeby zdobyć trochę chleba. Mama chowała kury, zbieraliśmy jajka, podchodziliśmy pod dom wczasowy, gdzie mieszkali chorzy Niemcy. Tam wołaliśmy: - Wymienię jajka za chleb.
Niemcy na sznurkach spuszczali w torebkach bądź koszyczkach kawałki chleba i sera żółtego. W zamian dawaliśmy im jajka. Tak się handlowało.

x

Żydzi byli bardzo prześladowani. Nie wolno im było handlować. A potem naszedł czas ich likwidacji. Polacy pomagali im pomagali, jak mogli, za co byli mordowani lub paleni żywcem. W jednym gospodarstwie wykopano dziurę pod drewutnią i tam ukryto trzech Żydów. Wychodzili tylko wieczorem. Właściciel często jeździł do Bochni, do Krakowa i przywoził duże torby. Ktoś doniósł na gestapo. Gestapowcy otoczyli budynek i wszystkich wyłapali. Zamknęli ich w jednej izbie. Zabili gwoździami okna i drzwi. Oblali budynek benzyną i spalili ich żywcem.
Żydów Niemcy wywozili do willi „Tereska”, gdzie miało siedzibę gestapo. Na placu musieli zostawić swoje rzeczy: torby, walizki, plecaki. Następnie rozbierali się do naga. Do kontroli szły osobno kobiety i mężczyźni. Nad wykopanym dołem była przerzucona deska, na którą wchodzili skazani na śmierć. Kiedy szła matka z dzieckiem, Niemiec brał niemowlę za nogi i po uderzeniu w głowę pistoletem wrzucał do dołu. Do dorosłych strzelano. Martwych przysypywano wapnem. Niemcy zabili tam tysiące Żydów.

x

Miałem szesnaście lat, pracowałem w mleczarni. Siedem wsi zwoziło do niej mleko. Ci, którzy dostarczali najwięcej, raz w miesiącu dostawali kartki na buty, a raz na trzy miesiące kartki na ubrania. Mleczarnia miała duży magazyn zaopatrzony w tytoń, bibułki, spirytus, wódkę, cukier i marmoladę. Raz w miesiącu, kiedy były wypłaty, w kasie mleczarni było dużo pieniędzy. O wszystkim powiedziałem „Czarnemu”. Partyzanci postanowili zrobić skok. Dałem mu „cynk”, kiedy był towar i pieniądze. Przyjechały dwa samochody. Chłopcy z lasu w hełmach, niemieckich mundurach i z bronią w ręku. Podstawili kierownikowi dokumenty i wszystko zarekwirowali. Załadowali cały towar na samochody i odjechali.
Potem namówili mnie, żebym zrobił plan budynku, w którym pracowała moja mama, a gdzie przebywali strażnicy kolejowi. Mieli piękną broń EMPI 45. Nowoczesna broń niemiecka, półkarabinowe pociski. Znałem tam każdą dziurę. Partyzanci przyszli w nocy. Rozbroili wartownika. Zabrali mu mundur, a z magazynu żywność. W ten sposób przysłużyłem się drugi raz.
W mleczarni byłem laborantem. Robiłem próbki mleka. Było ustalone, że jeśli obywatel przyniesie mleko, które miało mniej niż 2 procent tłuszczu, jego krowa pójdzie na spęd. Bardzo się nakombinowałem, żeby pomóc ludziom. Później wpadłem. Gestapo przewróciło cały dom do góry nogami. Wzięli nóż. Stargali pierzyny i poduszki. Patrzyli czy podłoga nie była gdzieś ruszana. Tak zniszczyli budynek, że szkoda mówić. Jak się nie przyznam, że wziąłem pieniądze, to mnie zastrzelą - grozili. Wzięli mnie pod las w krzaki. Jeden wyciągnął pistolet. Zaczął repetować. Nie bałem się. Przecież jak mnie zastrzelą, to się niczego nie dowiedzą. Nie zastrzelili. Widocznie uznali, że nic nie wiem o kradzieży pieniędzy z mleczarni.

x


Ewakuacja Niemców. Jedenaście czołgów stanęło na drodze. Wysadzali kolej w Chabówce. Spalili dworzec. Kiedy się cofali, jeden Niemiec zapytał: - Czemu wy nie uciekacie? Możecie jechać z nami. Mamy miejsce. Zabierzemy was.
- Gdzie pójdziemy? Mamy dom zostawić?
- Zobaczycie, jutro dopiero przyjdzie wróg. Na nas mówicie, że jesteśmy wrogiem, ale wroga poznacie jutro.
I odjechali. Zostawili nam zapas jedzenia na cały miesiąc.
Nie wierzyliśmy im. Byliśmy przekonani, że ze Wschodu przyjdą prawie nasi bracia. Czekamy na dzień wyzwolenia. Siedzimy w kuchni, skąd było widać drogę. Patrzymy. Idzie Rusek w szarym mundurze i wlecze coś za sobą w ręce. Przyszedł przed nasz dom. Zarepetował karabin i zaczął strzelać w krzaki. Ojczym wyszedł i woła: - Towarzyszu chodź tutaj.
- Niemcy są? - pyta po rosyjsku.
- Nie ma. Poszli.
W domu na ścianach wisiało mnóstwo obrazów. - To wasze? - pyta Rusek
- Nasze.
- A dom wasz?
- Nasz.
Załadował karabin i chciał nas wystrzelać. - Wy burżuje!
Rzuciliśmy się na niego wszyscy w trójkę. - Jesteśmy robotnikami, prostymi ludźmi. W każdym domu tak jest.
Na stole stał litr gorzały. Ojczym złapał butelkę i rozlał do szklanek. - Zdrowie towarzyszu, wszystko jest w porządku.
Wypił jednym haustem, przepił szklanką wody i poszedł sobie.
Później jednak ze wszystkiego nas okradli.
Na drugi dzień po wyzwoleniu poszedłem do Służby Ochrony Kolei. Miałem broń, opaskę na ręce i czapkę kolejarską. Władza się ustaliła. Władzę tworzyli złodzieje i oszuści. Partia nie patrzyła na nic, tylko żebyś się zapisał do PPR-u.
Rosjanie chcieli nas zniszczyć. Zabrać nam wszystko. Zabić ducha narodu i tych, którzy walczyli z Niemcami o wolną Polskę. W końcu moja rodzina coraz bardziej zaczęła odczuwać zagrożenie i wzmożone zainteresowanie ubeków. Ukrywaliśmy się, bo chcieli nas aresztować. Mama uciekła do Żywca do siostry, a ojczym do krewnego do Spytkowic. Ja ukrywałem się po różnych domach, ale ludzie się bali, bo nie brakowało konfidentów. Jeden na drugiego donosił. Komuniści wkorzystali niemieckich szpicli i namnożyli swoich. Między ludźmi zaczęła się rodzić nienawiść. Poszedłem do lasu, do partyzantki, żeby walczyć o wolną Polskę.
Podobało mi się partyzanckie życie. Spało się byle gdzie, nieraz pod gołym niebem, jadło się byle co, myło się przeważnie w potoku. Rano po „kąpieli” odmawiało się pacierz: Boże, który jesteś w niebie. Następnie czyszczenie broni, pogaduszki, śniadanie z dowódcą. Ludzie szli na robotę. Ja od razu dostałem się do kuchni i byłem pomocnikiem kucharza. Tak było w każdym oddziale, w którym byłem. Dzięki temu było mi lżej. W kuchni zawsze podjadłem więcej.
Dlaczego po wojnie młodzi ludzie szli do lasu, by walczyć z Ruskimi i z komunistami? Był w Zarytem chłopak. Miał szesnaście lat, chodził w krótkich spodenkach i w podartej koszulce. Należał do Armii Krajowej. Dali mu osiemnaści kóz to pasienia i miał je wypasać przy torach. Zawsze dostawał dokładną wiadomość, gdzie ma podłożyć minę. Wysadził trzy pociągi niemieckie z bronią, z amunicją i z żołnierzami. Przyszło „wyzwolenie”. Chłopak od pociągów zostaje aresztowany razem z bratem za udział w Armii Krajowej. Siedzą w więzieniu w Zakopanem. Odbija ich partyzantka. Chłopak nie ma innego wyjścia. Musi iść do partyzantki.
Partyzantkę stworzył prosowiecki rząd. Po okupacji na naszych terenach nie było domu, z którego by ktoś nie działał przeciw Niemcom. Nie wszyscy z bronią w ręku. Wielu roznosiło ulotki bądź gazetki. Przyszedł wyzwoliciel i wszystko zniszczył. Zamiast podać rękę młodym ludziom, pozamykał im wszystkie drzwi - do szkół i pracy.
Moi rodzicie składali przysięgę i należeli do Armii Krajowej. W naszym domu były zbiórki. Podczas okupacji byłem w konspiracji. Byłem odważnym chłopakiem i zawsze nosiłem najcięższą broń. Miałem ruski automat ważący trzydzieści kilo. Na plecach nosiłem dwadzieścia kilogramów taśmy z amunicją. Poszedłem znowu do lasu, dlatego, że mnie i ojca poszukiwał Urząd Bezpieczeństwa.

x

Byłem pod rozkazami „Ognia”. Posłał mnie do oddziału wykonawczego, plutonu śmierci. W oddziale tym nie było dużo ludzi. Przemieszczaliśmy się zawsze w nocy. Sypialiśmy przeważnie w domach. Mieliśmy specjalnie przygotowane miejsca i wyznaczone wykonywanie wyroków. Ja nie strzelałem, choć może kogoś zabiłem w akcji w Kamienicy. Tam prawie front był. Otoczyło nas trzystu ruskich żołnierzy, a nas było może pięćdziesięciu. To było NKWD. Rozkazy wydawali po rosyjsku. Podrywali się takimi falangami i szli na nas. Broniliśmy się. Tylko jeden zmarł, a drugi został ranny.
Prawdę o „Ogniu” zakłamali komuniści. Partyzantom nie wolno było kraść i obrabiać ludzi ze wsi. Gdybyśmy poszli na wieś tak, jak robili to ruscy, którzy wykradli wszystko, partyzantka by nie wytrzymała. Ludzie donieśliby, gdzie jesteśmy, bo znali każdy nasz krok. W końcu nam pomagali. Ścigaliśmy też pospolitych bandytów, pilnowaliśmy porządku w okolicy. Pamiętam historię o księdzu. W biednej rodzinie w trakcie porodu umarła żona, Troje małych dzieci zostało bez matki. Gospodarz poszedł po księdza. - Zmarła mi żona. Chciałbym zamówić pogrzeb.
- Nie ma problemu, ale to będzie kosztowało.
- Nie mam pieniędzy proszę księdza. Nigdzie nie pracuję, mam troje dzieci i chałupę pod lasem.
- A co macie w domu? Krowę masz?
- Nie mam.
- Cielę masz?
- Nie mam.
- Konia masz?
- Nie.
- A co masz?
- Kozę.
Ksiądz kazał mu ją przyprowadzić. Na drugi dzień chłop wiózł na wózku żonę w trumnie zbitej z desek. Przejeżdżał przez nasze tereny. Chłopcy go spotkali i pytają: - Gdzie jedziecie?
- Jadę na pogrzeb. Baba mi umarła.
- A kozę, na co masz uwiązaną?
- Nie mam pieniędzy i ksiądz kazał mi przyprowadzić.
Dwóch chłopaków pojechało po księdza. Założyli mu na szyją powróz i tak szedł przez wieś. Ludzie wychodzili z domów. Klękali, żegnali się i zastanawiali się, co się dzieje. Poszliśmy na cmentarz, gdzie była przygotowana trumna. Był też organista. Ceremonia odbyła się szybko, a po niej „Lis”, dowódca oddziału, powiedział do wdowca: - Słuchaj gospodarzu. Idź na folwark księdza i wybierz sobie krowę. Masz małe dzieci. Krowa ci się przyda.
Gazda jednak nie chciał. Poszło więc kilku chłopaków i przyprowadziło małą krówkę. - Teraz, księżulu, odwieziesz tę krówkę i kózkę.
Założyli mu znowu powróz na szyję i znowu szedł przez wieś. Ludzie się żegnali, klękali. Kiedy przyjechali na polanę, przemówił Lis: - Bardzo nieładnie ksiądz postąpił. Jak można wziąć człowiekowi z trójką dzieci ostatnią kozę i żądać takiej opłaty za pochówek? Teraz ksiądz dostanie za to zapłatę.
Na polanie stał wielki pień. - Ksiądz się położy.
Zaczął się stawiać. Czynił znaki krzyża, przeklinał nas. Złapało go czterech chłopaków. Założyli mu sukmanę na łeb, ściągnęli kalesony i wyciorem do czyszczenia luf sprawili mu lanie. - Jeszcze raz zrobisz biednemu człowiekowi krzywdę, to cię kropnę - zawołał Lis.
W ten sposób nauczyliśmy księdza wiary katolickiej.

x

Byłem w kilku oddziałach partyzankich, kolejno pod dowództwem: „Lisa”, „Łosia”, „Ognia” i „Groźnego”, a kiedy zginął „Groźny”, trafiłem do „Rocha”. „Groźny” był wspaniałym facetem. Pochodził ze Wschodu. On i Roch byli kumplami z wojska. Zdezerterowali i przyszli tutaj. „Ogień” dał im oddział. „Groźny” był bardzo walecznym człowiekiem. Znał sztukę wojenną. „Rocha” złapali w Czechach czy w Austrii, gdzie zginął. Wszyscy, którzy się ujawniali, mieli wydane wyroki przez „Rocha”. W Nowym Targu wielu chłopaków zginęło. Politycznie było ostry.
Mnie wsypał ten, który przyprowadził mnie do partyzantki. Poszliśmy na rozkaz Rocha do Skomielnej odebrać kontrybucję. Był 1946 rok. Kolega miał w tej wiosce narzeczoną: - Idź do Hanki, a ja odbiorę kontrybucję i przyjdę - powiedział. Nagle pojawiły się dwa samochody. Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego z Rabki. Obstawili całą miejscowość. Miałem pistolet, dziewięć naboi i granat, a tu była chyba z setka ludzi. Nie miałem jak walczyć. Czym? Miałem sobie strzelić w łeb? Trzy razy dziennie byłem bity, od prądu elektrycznego mam odbite obie nogi. Żadne sanatorium nie pomogło. To było w Rabce w „Łowiczance”, gdzie siedziałem około miesiąca. Tu był cały oddział KBW. Proces miałem w Krakowie. Potem nas przewozili do więzienia w Nowym Targu. W bramie więzienia ujrzałem wujka, któremu darowałem życie. Wujek był kierownikiem więzienia
- Wujciu jak to dobrze, że cię widzę. Ja ci darowałem życie to teraz pewnie będzie mi tu lżej.
- Józek patrz to ten, który chciał mnie zastrzelić, ale uciekłem przez okno - rzekł wujek do kolegi.
Strasznie mnie katowali. Nie da się tego opowiedzieć. W Krakowie nas tak nie bili. Niemiec jak bił to nie bolało, a tu bolało, bo cię bił swój. To była największa boleść.
Chyba do kwietniu tam siedziałem. Któregoś dnia kazali nam wszystko sprzątać i myć. Przynieśli nam słomę do sienników i nowe koce. Zrobili zupę fasolową. Miała pojawić się jakaś ważna delegacja. Nakazano nam mówić o więzieniu w samych superlatywach. Byłem pod celą numer pięć. Czwórką była nieczynna, bo kiedyś siedział w niej Lenin.
Otwierają się drzwi. Wchodzi dwóch pułkowników. - Jak wam tu jest? - pytają.
Za mną stoi Skorupka i Jan Długopolski, który współpracował z partyzantką. - My byśmy dużo powiedzieli, gdyby tych panów tutaj nie było - powiedziałem. Wyszli. Drzwi się zamknęły.
- Czy mogę zdjąć koszulę? - zapytałem.
- Zdejmuj - powiedział Chałgas. Był z Krościenka, pseudonim „Negus”.
Zdjęliśmy koszule. Nasze ciała gniły. Tak nas bili. Rana na ranie. Zaschnięta krew. Najgorzej było, kiedy bili nas wojskowymi pasami. Sprzączka się wbijała i wyrywała kawałki ciała. Pułkownicy patrzyli i notowali.
- Panowie oficerowie, ale my tu do jutra nie przeżyjemy. Zabiją nas za to.
W tym samym dniu władowali wszystkich chłopaków na auto pancerne, przykuli do podłogi łańcuchami i wywieźli do Krakowa na Montelupich.
- Nie dam wam dużych wyroków, ale musicie je odsiedzieć do końca - mówił stary sędzia, który prowadził rozprawę. Zostałem skazany w 1947 roku. Dostałem jedenaście lat. Pięć za udział w organizację, a sześć za posiadanie broń. Trzy lata przesiedziałem we Wronkach. Do amnestii.
Po przyjeździe do Wronek wypuścili nas do wielkiego ogrodu wyłożonego kocimi łbami zasypanymi lodem i śniegiem. Musieliśmy się rozebrać do naga i tak siedzieliśmy chyba do południa. Potem pojedynczo trzeba było przebiec sto metrów ścieżką szeroką na jedną nogę, może trochę szerszą. Bili nas, kiedy się zboczyło poza białą, wymalowana kreskę. Nago biegło się pod prysznic. Zimna woda. Dali ubrania i zaprowadzili do cel. W pojedynczych celach siedzieliśmy po ośmiu. Takie było przeludnienie.
Później szukali ludzi, którzy chcieliby iść do pracy. Zrobiłem ślusarski kurs czeladnika. Na wolności dorobiłem kurs mistrzowski. Na warsztacie byłem brygadzistą. We Wronkach robiliśmy wiele rzeczy dla wojska.
Wyszedłem z więzienia w styczniu 1950 roku.
Nie mogłem w Rabce znaleźć pracy. Miałem jeszcze na trzy lata odebrane prawa obywatelskie. Pojechałem do Zakopanego, gdzie rozpoczynała się budowa mleczarni. Pracowałem jako ślusarz i hydraulik. Potem zostałem powiatowym mechanikiem. Budowałem wszystkie mleczarnie wkoło. Od Krościenka w stronę Orawy. Potem pracowałem w służbie zdrowia. Byłem konserwatorem sprzętu medycznego i przewodniczącym rady zakładowej.
Na UB co dwa tygodnie trzeba było jeździć i się meldować: gdzie, co robię, ile zarabiam, z czego żyję, z kim się spotykam, o czym rozmawiamy itd. I tak bez przerwy aż do nadejścia Gomułki w 1956 roku. Starałem się o mieszkanie w blokach, ale odmawiano mi mówiąc, że jestem bandytą. Przywrócono mi wszystkie prawa, ale „bandytą” jestem do dzisiaj. Ludzie wciąż wierzą w ubeckie kłamstwa.

Galeria

Edward Klempka - konsekwencje za pomoc Żydom
Edward Klempka - próba otrucia żołnierzy oddziału Ognia
Edward Klempka - skąd się brali ludzie w partyzantce antykomunistycznej
Edward Klempka - los podhalańskich Żydów
Edward Klempka - pierwsze spotkanie z żołnierzem radzieckim
Fundusz Inicjatyw Obywatelskich
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wtórna publikacja lub rozpowszechnianie treści publikowanych przez Stowarzyszenie
bez uprzedniej pisemnej zgody Zarządu Stowarzyszenia zabronione.
Auschwitz Memento
Narodowe Archiwum Cyfrowe Muzeum Tatrzańskie Miasto Nowy Targ Miasto Zakopane Powiat Tatrzański Powiat Nowotarski